Wpadłam po uszy w archiwa mojego pisania. Przeglądam opowiadania, wiersze i stada refleksji błąkające się w cyfrowych katalogach. Dusza się tylko uśmiecha widząc mnie przy takiej pracy. I choć dzisiaj mieszka w innym miejscu, to patrzy na mnie oczami pewnego portretu (i ta historia domaga się opisania, a portret przedstawienia).
Tym razem trafiłam na bieszczadzką legendę z 18 lipca 2012 roku. Bieszczadzkie Anioły pamiętam bardzo dobrze.
„Moja górska legenda będzie o Bieszczadzkich Aniołach: Staszku i Zdzisławie. Istotą legendy jest również i to, że pojawiają się w niej wątki niesprawdzalne. A już na pewno nie przez wszystkich. Anioły, o których istnieniu piszę, są znane każdemu, kto potrafi anioła dostrzec. I choć Staszka i Zdzisława dostrzega wiele osób, to nie każdy jest świadomy ich niebiańskiego pochodzenia.
Jak dostrzegłam Bieszczadzkie Anioły?
Zapraszam Cię w podróż po mojej legendzie, koniecznie bieszczadzkiej.
Wszystko zaczęło się od pierwszego kroku w zaspany jeszcze sierpniowy poranek. Wyszłam w chłodny przedświt dnia. Nic jeszcze nie zapowiadało trzydziestostopniowego upału. Targały mną dreszcze, mile wspominane na szlaku w promieniach palącego słońca. Przywitało mnie stadko saren. Nawet nie zaszczyciły mnie spojrzeniem, tak były zajęte swoim śniadaniem. Za to ja je zaszczycałam przez całe 10 minut. Potem poszłam, a droga przede mną była daleka.
Wybrałam się pod Tarnicę idąc z Wołosatego przez Rozsypaniec i Halicz. Było ciemno i zimno na szlaku, gdy na niego wchodziłam. Za to schodziłam w inny świat. Gwarny, rozpalony i jasnosłoneczny. Postanowiłam wypełnić mój obywatelski obowiązek wobec Parku Narodowego i podeszłam do drewnianej budki, by opłacić wejście do parku. Co prawda po zejściu. Jednak o 4 rano, jeszcze nikogo w niej nie było. Zapłaciłam, wzięłam kwit i … przemówił do mnie Anioł Staszek. Przemówił językiem wierszowanym. Powiedział, że te słowa napisał mu Pan Kubiak. I tak mówił i kołysał, kołysał i mówił. Moje serce zasłuchało się, rozkołysało i poszłam dalej w ten gwarny i jasnosłoneczny świat z rozkołysanym sercem. I uśmiechałam się do wszystkich. A ludzie zatrzymywali mnie, zagadywali, uśmiechali i pytali co się stało. A ja odsyłałam ich do Anioła Staszka, co sprzedawał w drewnianej budce bilety do … bieszczadzkiego nieba.
Anioł Staszek ma kręcone włosy do ramion i ciepłe brązowe oczy. Twarz udekorował uśmiechem i tak trzyma tę dekorację od świąt do świąt. Przeżył swoje i już niczego się nie boi. Nawet diabła. Jednak w tej sprawie odesłał mnie do Anioła Zdzisława mieszkającego we wsi Hoczew, który nawet na widok diabła nie pękał. Nosił miano – Pękalski. Już na wejściu zobaczyłam anioły i diabły, a nawet Jezusa i Maryję w studzience. Sam Anioł Zdzisław zaprosił do swojego chlewika, gdzie trzymał święte koryta wypełnione świętymi postaciami. On tą świętość w korytach zobaczył i wydobył na świat. Potem zobaczył jasność w pogorzelisku cerkwi z Komańczy. Zabrał popalone deski i odkrył na nich obrazy. Widziałam. A czego nie widziałam, to poczułam. I choć ten Anioł nie miał włosów, to miał to samo ciepłe spojrzenie i serce dla każdego zaglądającego do niego człowieka, a nawet diabła. Bo gdy Pękalski spotyka na drodze diabła, to pożycza mu na piwo, żeby nie miał myśli złych.
I taka to moja legenda, niekoniecznie bieszczadzka, a koniecznie anielska.
Jeśli wierzysz, to jedź na spotkanie legendy, a „niebo będzie nad tobą, jak góry, a góry będą nad tobą, jak niebo”.
Dusza